W tej mini videokonferencji zorganizowanej przez Pana Kierownika Pawła Mazura mieliśmy okazję podzielić się wrażeniami i o swojej izolacji z powodu epidemii i, przede wszystkim, o tym jak czytało nam się i co zostało po lekturze powieści "Prowadź swój pług przez kości umarłych" Olgi Tokarczuk.
Celowo nie obejrzałam filmowej adaptacji Agnieszki Holland sądząc, że nie dam rady gdy zobaczyłam myśliwskie fotosy z planu.
A sama powieść, której rozdziały zaczynają się cytatami z poezji angielskiego poety i mistyka Wiliama Blake a, jednak wydała mi się bardzo krzepiąca i optymistyczna. To dla mnie rodzaj rozprawy o ludzkiej zachłannej obecności w świecie, który ma coraz mniej możliwości utrzymania się w równowadze.
Czy można zabić człowieka? Można ale należy liczyć się z konsekwencjami. Chociaż te konsekwencje można bardzo złagodzić.
Czy można polubić główną bohaterkę powieści chociaż jest seryjną morderczynią?
Można. Tak samo jak Dextera z serialu Showfilm z roku 2006.
Czy można uniknąć wymiaru sprawiedliwości. Jak najbardziej dzięki "małej pomocy swoich przyjaciół".
Co należy zabrać ze sobą gdy natychmiast opuszczamy swoje dotychczasowe miejsce pobytu? Tylko to co konieczne i swój laptop.
Teraz będąc "w społecznym dystansie" laptop to nasze okno na świat.
I mamy wyjątkową okazję żeby uzupełnić swoją wiedzę właśnie chociażby o nieludzkim zachłannym wykorzystywaniu innych istot nie będących ludźmi.
Pandemia koronawirusa może być skutkiem braku kontroli w handlu dzikimi zwierzętami właśnie w Chinach, które są największym ich importerem.
Zemsta niedogotowanego nietoperza wraz z łuskowcem z Malezji w nowej diecie powstającej chińskiej klasy wyższej.
Czy wiecie co to jest " przemysł niedźwiedziej żółci"?
Dwa tygrysy, które transportowano do Dagestanu przez granicę polsko - białoruską znalazły swoje schronienie w mini zoo pod Człuchowem.
To zaledwie promil takich zwierząt hodowanych w niewoli.
Najświeższy serial dokumentalny Netflix a przedstawia porażające dane. Na świecie żyje około 4 tysięcy tygrysów w naturalnym środowisku, na wolności.
A od 5 do 10 tysięcy tygrysów jest hodowanych w samych Stanach Zjednoczonych zasilając przemysł rozrywkowy.
Czas żeby przeorać swój sposób myślenia o tym co "Bóg dał nam w posiadanie".
Zdalne spotkanie w Saloniku Literackim
Moderator: pablo
Re: Zdalne spotkanie w Saloniku Literackim
Appendix do naszego spotkania i do tego, o czym rozmawialiśmy. Jakiś czas temu, w chwili Gniewu, zamiast zasadzać się na myśliwych w leśnych zakamarkach, popełniłem taki oto tekścik. Lektura oczywiście niej jest obowiązkowa .
Świąteczna kolacja
- Pomóżcie mi, proszę was, nie dam rady sama wszystkiego przygotować – mama starała się być miła, w końcu przed nami najpiękniejsze święta w całym roku. Z tonu głosu można było jednak wyczuć, że jeszcze chwila, a gwałtowne emocje wezmą u niej górę i może być naprawdę nieprzyjemnie. Nieprzyjemnie dla nas rzecz jasna. Mama uwijała się jak w ukropie, nie bardzo wiedząc, czym się zająć w pierwszej kolejności. I coraz częściej do nas, a może tylko do siebie, coś nerwowo pomrukiwała. W dodatku taty nie było w domu, bo pojechał po babcię, która jest już zniedołężniała i sama nie dałaby rady do nas dotrzeć. Więc mama była zdana w zasadzie sama na siebie. W zasadzie, bo miała przecież jeszcze nas, swoich synów. Ale my, wiadomo. Do pomocy nie za bardzo się garnęliśmy. Co chwilę wypatrywaliśmy przez okno naszych kuzynów, którzy mieli przyjechać z wujkiem Maksem i ciocią Heleną. Ale nawet gdyby przyjechali, to i tak byśmy ich nie wypatrzyli, bo podwórze tonęło w kosmicznych ciemnościach. Zgadywaliśmy też, jakie prezenty znajdziemy pod świątecznym drzewkiem. A w tym roku nasze oczekiwania były naprawdę ogromne. I chyba w pełni uzasadnione, bo zarówno ja, jak i Michał, przynosiliśmy ze szkoły świetne oceny. Ale żeby tylko to! Michał zdobył pierwsze miejsce w szkolnych zawodach sprinterskich, a ja zostałem najlepszym szachistą w klasie, co jest wyczynem nie byle jakim, bo połowa uczniów w mojej klasie to niemal geniusze, a druga połowa to geniusze stuprocentowi! Był więc powód, aby pomarzyć o naprawdę fantastycznych upominkach. Rower międzyplanetarny? Kapsuła do bilokacji? A może…
- Chłopaki, koniec tego bumelowania, rozłóżcie w tej chwili duży stół i przynieście ze strychu krzesła. Ale już! – mama tym razem warknęła na nas groźnie, więc nie było sensu się ociągać. Wstaliśmy potulnie z kanapy i wzięliśmy się, może nie z entuzjazmem, ale jednak dość żwawo, do roboty. Kiedy skręcaliśmy stół (nie było to zadanie trudne), mama prasowała olbrzymi biały obrus z niewielką plamą na środku, na której zwykle stawiała wazę z kompotem, żeby tego zabrudzenia nie było widać. Ale i tak wszyscy wiedzieli, że ta plama tam jest. Ten poplamiony obrus to była taka nasza rodzinna tradycja i nie zamierzaliśmy z niej za nic we wszechświecie rezygnować.
W mieszkaniu roznosił się zapach potraw, które mama od kilku godzin przygotowywała na świąteczną kolację. Steki z szynki, bekony z grejpfrutem, kiełbaski w sosie winno-jabłkowym, polędwice w sosie musztardowym… Same pyszności. Uwielbialiśmy z braciszkiem mięso ku zadowoleniu naszych rodziców, którzy uważali, że nie da się go niczym zastąpić.
- Jeśli chcecie być silni, to musicie jeść mięso. Nie ma wyjścia – tata powtarzał to czasem do znudzenia, co było o tyle dziwne, że przecież akurat w tej kwestii, w pełni z się z nim zgadzaliśmy. Ale może przyzwyczaił się, że wszystko trzeba nam powtarzać po kilkadziesiąt razy, aby do nas dotarło. Więc na wszelki wypadek powtarzał i to.
Tato przez wiele lat był myśliwym, podobnie jak wujek Maks. Oczywiście nie zabijał dla przyjemności. Uważał, że populację zwierzyny trzeba po prostu regulować i ktoś to musi robić. Nie wszystkie zwierzęta były trzymane w wielkich farmach hodowlanych, duża część z nich żyła na wolności i niestety szybko się rozmnażała. Dlatego myśliwi wykonywali tak ważną i potrzebną pracę. Ale jakiś czas temu przestał brać udział w polowaniach. Dlaczego? Nie wiadomo. To znaczy on pewnie doskonale to wiedział, i zapewne zdradził też ten powód mamie. Ale nam nic nie chciał powiedzieć, a my za bardzo nie naciskaliśmy. Znamy tatę i wiemy, że jak się uprze, to nic z niego się wydusić nie da. Wujek Maks polował chyba jednak nadal. W każdym razie nigdy nie mówił, że mu się to przestało podobać. I raczył nas dość często drastycznymi opowieściami z polowań ku rozpaczy naszej mamy, która uważała, że dzieci nie powinny takich historii słuchać.
Dość szybko uwinęliśmy się ze skręceniem stołu. Mama, nie bardzo ufając naszym zdolnościom do prac ręcznych, a może po prostu ot tak, dla pewności, sprawdziła jeszcze, czy stół stoi solidnie i w żadnym miejscu się nie chybocze.
- No, no – mruknęła z zadowoleniem i pogłaskała nas czule po głowach. Zaraz przyniosła z kuchni obrus, ten z plamą, który właśnie co skończyła prasować, i rozłożyła go na stole.
- W miejscu tej plamy…
- Mamo, wiemy przecież – powiedzieliśmy z bratem niemal jednocześnie, a mama mrugnęła do nas porozumiewawczo jednym ze swoich oczu.
W tej samej minucie zaczęli schodzić się goście. Wujek Maks, który zwykle się spóźnia na wszelkie rodzinne uroczystości, tym razem był pierwszy. Zaparkował przed domem swoją wypasioną, kosmiczną furą. Ciocia Helena, w długiej czerwonej sukni i wysokich szpilkach na nogach, wyglądała zjawiskowo, ale za to nasi kuzyni, Jasiu i Krzysio, nie grzeszyli specjalnie elegancją. Obydwaj mieli na sobie bluzy z kapturem, pewnie te same, w których chodzą codziennie do szkoły. Nie przeszkadzało nam to oczywiście się z nimi serdecznie przywitać. To w końcu nasi ulubieni kuzyni, innych chyba zresztą nie mamy, a jeśli mamy, to nie utrzymujemy z nimi bliskich kontaktów, bo mieszkają pewnie w jakiejś sąsiedniej galaktyce oddalonej od nas o lata świetlne albo i jeszcze dalej.
Wujek Maks miał na ramieniu olbrzymią torbę, wypełnioną po brzegi pakunkami. Starał się jakoś z nią nie afiszować, ale trudno było taką dużą torbę ukryć przed wzrokiem wścibskiej, młodzieży, znaczy nas. Udawaliśmy oczywiście, że niczego nie widzimy. Nikt już z nas nie wierzył oczywiście w to, że świąteczne prezenty przynosi święty Mikołaj, ale jakoś tak z przyzwyczajenia i żeby nikomu nie było przykro, zwłaszcza babci, udawaliśmy, że w świętego Mikołaja nadal wierzymy. Wujek Maks zdjął torbę z ramienia i oddał ją mamie, która - przybierając nieco konspiracyjną minę - schowała ją zaraz do garderoby.
Za oknem dało się słyszeć odgłosy silników kolejnych pojazdów, które parkowały przed naszym domem. Właśnie przyjechał tata z babcią Bożenką, która już od piętnastu lat jest wdową, bo dziadek Maurycy zmarł jeszcze przed pojawieniem się we wszechświecie mnie i mojego brata. Znamy go tylko z rodzinnych opowiadań, w których jawi się jako osoba sympatyczna i obdarzona dużym poczuciem humoru, więc żałujemy, iż nie mieliśmy okazji go poznać. Przyjechał również wujek Kazimierz z ciocią Eugenią. W zasadzie powinienem był powiedzieć wujek-dziadek, bo Kazimierz to brat nieżyjącego dziadka Maurycego, ale żeby spraw nadmiernie nie komplikować, wujka-dziadka Kazimierza nazywamy z bratem po prostu wujkiem, a ciocię-babcię Eugenię – ciocią. I już. Zjawiła się też nasza ulubiona ciocia Agnieszka, siostra taty. Tym razem nie przyjechała sama, tylko z dużo młodszą od siebie koleżanką, wysoką, dość ładną dziewczyną o niebieskich włosach i przenikliwym spojrzeniu.
- To Lukrecja – Agnieszka przedstawiła koleżankę rodzinie. – Lukrecja nie miała gdzie spędzać świąt, więc pomyślałam, że… Nie uprzedzałam was, bo to wyszło jakoś tak w ostatniej chwili, ale mam nadzieję, że…
- Nie ma sprawy – przerwał jej zaraz tata. – Będzie nam niezwykle miło Lukrecjo gościć cię u nas w domu.
Dziewczyna miło się uśmiechnęła, ale mama miała nieco skwaszoną minę. Chyba nie była specjalnie zadowolona z nieproszonego gościa.
- Moi drodzy – odezwała się zaraz babcia Bożenka. – Naszą tradycyjną wieczerzę zaczniemy od odczytania stosownego fragmentu Pisma. Gdzie też ja go mam… Przecież przygotowałam to sobie… – zaczęła nieco nerwowo przeczesywać zawartość swojej sfatygowanej torebki, która pewnie pamiętała Czwartą Wojnę Wszechświatową, a może i nawet Trzecią. Nie mogąc znaleźć karteczki z fragmentem Pisma, wysypała zawartość torebki na zastawiony stół.
- O, to chyba to – Lukrecja, wśród opakowań po lekach, bo to one przede wszystkim stanowiły zawartość babcinej torebki, zauważyła pomiętolony karteluszek.
- Dziękuję ci kochanie – podziękowała babcia Bożenka.
Babcia kilkakrotnie chrząknęła i nieco drżącym z emocji głosem odczytała stosowny fragment Pisma o narodzeniu naszego Pana, a potem odmówiliśmy modlitwę. Następnie mama rozdała wszystkim opłatki i zaczęliśmy wzajemnie się nimi łamać i składać sobie życzenia.
Wszyscy życzyli mi głównie samych szóstek w szkole, sukcesów nie tylko w szachach, ale też w innych, nieco bardziej forsownych sportach. No i żebym był podporą dla rodziców, którzy wiadomo, bardzo mnie kochają i zrobiliby dla mnie wszystko, więc ja też powinienem się trochę postarać i odciążyć ich czasem w domowych obowiązkach. Dziękowałem i potakiwałem ze zrozumieniem głową, a ze swojej strony życzyłem przede wszystkim zdrowia, bo przecież zdrowie jest najważniejsze. I oczywiście 300 lat życia. Kiedy podszedłem z resztką opłatka, który mi został w ręce do Lukrecji, ta uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie i powiedziała nieco ściszonym głosem:
- Życzę ci, abyś żył we wszechświecie, w którym nikt nikogo nie będzie zabijał.
- A ja życzę pani… - próbował z siebie wykrztusić coś o zdrowiu, które przecież jest najważniejsze, ale Lukrecja szybko mnie objęła i pocałowała w policzek, co było nawet miłe.
Kiedy każdy z każdym przełamał się już opłatkiem, zasiedliśmy do stołu. Mama przyniosła z kuchni wazę z barszczem i zaczęła nalewać zupę do rozstawionych na stole talerzy.
- Czy ta zupa jest gotowana na… mięsie? – spytała nieśmiałym tonem ciocia Agnieszka.
- No oczywiście! – obruszyła się mama. – A na czym miałby być? Dobra zupa musi być ugotowana na solidnym kawałku mięsa. Inaczej to nie będzie zupa, tylko jakaś marna polewka.
- To my dziękujemy. To znaczy ja i Lukrecja również – w tonie głosu cioci, choć nieco z drżącym z emocji, czuć już było zdecydowanie.
- Nie rozumiem – mama wydała się kompletnie zaskoczona. – Jak to dziękujecie? Przecież to jest tradycyjny świąteczny barszcz i nie wyobrażam sobie, żeby…
- Po prostu nie jemy mięsa – wtrąciła się Lukrecja.
- Jak to nie jecie mięsa? – mama aż poczerwieniała ze złości, mrużąc górne oko, które zaczęło jej gwałtownie łzawić. W dwóch dolnych rękach trzymała wazę z barszczem, w trzeciej wielką chochlę, ale czwartą ręką, którą miała wolną, sięgnęła po chusteczkę i przetarła sobie łzawiące z emocji oko.
Przy stole zamilkły nagle rozmowy.
- To jest niezgodne z naszą świętą wiarą – odezwała się babcia Bożenka, wystukując czterema nogami po podłodze rytm jakiejś staromodnej piosenki – W Piśmie jest przecież jasno napisane, że mamy czynić sobie cały wszechświat poddanym. I że tylko istoty naszego gatunku mają duszę nieśmiertelną, a inne nie. Można je zabijać i jeść. I to nie jest żaden grzech.
- Ale my się z tym nie zgadzamy! – powiedziała stanowczym i głośnym tonem Lukrecja, wymachując nieco bezładnie na wszystkie strony czterema rękami, co świadczyło o tym, że jest mocno podekscytowana.
I znów zapanowało kłopotliwe milczenie. Mama z zaciętą miną nalewała barszcz innym gościom, którym nie przeszkadzało to, że tradycyjna świąteczna zupa gotowana jest na mięsie. Wujek Maks pobłażliwie się uśmiechał i szeptał coś czasem na ucho cioci Helence, która wybuchała jazgotliwym chichotem. Wujek Kazimierz z ciocią Eugenią jedli w milczeniu barszcz, którym właśnie nalała im mama, a babcia Bożenka chyba na chwilę się zdrzemnęła. W każdym razie dwoje jej oczu było przymkniętych, a tylko jedno na wpół otwarte, więc pewnie spała.
- Hm – chrząknął wreszcie tata, ale było to chrząknięcie na tyle głośne, że babcia Bożenka ocknęła się gwałtownie z drzemki, aż jej się poplątały wszystkie cztery nogi. – Jesteśmy istotami wolnymi i każdy ma prawo jeść lub nie jeść, co mu się żywnie podoba. Nie mamy przecież prawa ingerować w zwyczaje żywieniowe innych osób.
- Ale to są jednak święta! Tu obowiązuje pewna tradycja, którą trzeba uszanować. Bo jak nie będziemy tej tradycji kultywować, to… - mama postanowiła zabrać głos, ale niespodziewanie się zacięła. Szukała w głowie właściwego sformułowania, ale bezskutecznie. Kiedy spostrzegła, że wszystkie oczy gości zwróciły się w jej kierunku, nawet półprzytomne oczy babci Bożenki, zaczerwieniła się ze wstydu i zaczęła nerwowo bawić się sztućcami. Można było być pewnym, że już niczego z siebie nie wydusi.
Z opresji wybawił ją wujek Maks, który odezwał się swoim głośnym, tubalnym głosem.
- Tradycja, nie powiem, piękna rzecz, warto ją kultywować, bo to sprawia, że jesteśmy tym, kim jesteśmy i ogólnie daje nam takie, że tak powiem, poczucie ważności i tożsamości – zaczął swoją wypowiedź nieco bezładnie, ale potem chyba wcale nie było lepiej. – Ale w kwestii niejedzenia mięsa, to uważam, nie tylko jako myśliwy, choć to ma oczywiście znaczenie, że to są po prostu jakieś bzdurne fanaberie! Jest przecież we wszechświecie jakiś porządek, jakaś ustalona, mniejsza z tym przez kogo, hierarchia. My, jako istoty najinteligentniejsze i najsilniejsze, jesteśmy na górze tej hierarchii, a zwierzęta na dole. I już. Możemy je zabijać. W zasadzie powinniśmy, bo jak się to tałatajstwo nam rozpanoszy… Strach pomyśleć. I tyle mam w tej sprawie do powiedzenia.
Kiedy wujek Maks kontynuował tę swoją nieco mętną tyradę, obserwowałem ciocię Agnieszkę i jej przyjaciółkę Lukrecję. Dziewczyny siedziały co prawda nieruchomo przy stole, ale miałem wrażenie, że ich ciała w środku pulsują, że jeszcze jedne słowo wujka Maksa, a one gwałtownie wybuchną. Ale chyba się myliłem, bo Lukrecja co prawda się odezwała, ale mówiła w sposób niezwykle spokojny i opanowany:
- Mój tata pracował na farmie hodowlanej. To było co prawda dość dawno, ale nie sądzę, żeby warunki, w jakich hoduje się obecnie zwierzęta jakoś znacząco się zmieniły. Raz mnie tam zabrał. „W końcu zobaczysz, w jaki sposób twój ojciec zarabia na chleb” – powiedział z zagadkowym uśmiechem, a ja specjalnie nie protestowałam. Nie zdawałam sobie sprawy, co tam zobaczę. Gdybym wiedziała… W każdym razie któregoś dnia pojechałam tam z tatą. Hodowla znajdowała się na obrzeżach miasta. Parterowe budynki, w których trzymano zwierzęta, otoczone były drutem kolczastym. Samce mieszkały osobno, samice osobno. Dzieci powyżej drugiego roku życia zabierane były od matek. I albo od razu szły na rzeź, albo przeznaczane były do dalszej hodowli i umieszczane w osobnym budynku. Gdybym była na ich miejscu, wolałabym od razu zostać zabita w wieku dwóch lat, bo warunki w jakich żyły te maleństwa były okropne. W ich baraku nie było łóżek. Podłoga, a w zasadzie klepisko na jakim spały, wyściełane było słomą, którą zmieniano raz w tygodniu, kiedy już przesiąkła kompletnie smrodem ekstrementów. Weszłam tam na chwilę, ale długo nie wytrzymałam. Odór był nie do zniesienia… I widok tych kilkuset, a może nawet kilku tysięcy małych nagich ciałek kłębiących się w tym cuchnącym barłogu. Pewnie w piekle, jeśli w ogóle ono istnieje, są lepsze warunki do życia… Każdego ranka do baraku wchodziła ekipa sprzątająca, która szukała w tym barłogu małych trupków, bo niektóre te zwierzątka nie przeżywały nocy. Te małe ciałka palono potem w krematorium, nie przeznaczano ich już do sprzedaży. Przynajmniej tak mówił mój ojciec…
Lukrecja na chwilę przerwała. Rozejrzała się po twarzach osób siedzących po stole, ale nikt się nie odezwał. Nawet wujek Maks zamarł nieruchomo z niezbyt wyraźną miną, która mogła zdradzać rodzaj zawstydzenia, choć może tylko mi się tak zdawało.
Lukrecja wróciła więc do swojej opowieści:
- Dorosłe osobniki żyły w podobnych warunkach, tyle tylko że przy ścianach baraków miały wydrążone otwory, do których mogły się wypróżniać. Ale w budynkach dla dorosłych samic i samców smród był tak samo dokuczliwy jak w barakach dla maleństw…
Zwierzęta zabija się prądem, w sposób podobno humanitarny, jeśli takie słowo w ogóle jest tu na miejscu. Mówię podobno, bo tego nie widziałam. Nie chciałam tego oglądać, ale nawet gdybym miała na te okropieństwa ochotę, to i tak pewnie by mi na to nie pozwolono. Zabijaniem zajmuje się wyselekcjonowana grupa i tylko osoby z tej grupy mają wstęp do ubojni. Wśród tych osób jest podobno spora rotacja, bo trudno to psychicznie wytrzymać. To mordowanie… Niektórzy wariują, część szybko się zwalnia i szuka sobie innej pracy… Mniej psychicznie obciążającej.
W każdym razie włóczyłam się dobrych kilka godzin po farmie, całkiem sama, tata nie mógł mi towarzyszyć, musiał pracować. Ojciec na szczęście nie zajmował się zabijaniem, przynajmniej nie bezpośrednio, pracował w biurze, jako księgowy.
Z każdą godziną rosło moje przerażenie tym miejscem, żałowałam, że w ogóle tam przyjechałam. I wtedy usłyszałam, że ktoś mnie woła. To nie był krzyk, raczej głośny szept:
- Pani, pani, przyjść tu, bardzo prosić!
Rozejrzałem się wokoło, ale nie widziałem nikogo, kto mógłby mnie w ten sposób wołać. To znaczy, wokoło mnie były same zwierzęta. Przechadzały się karnie czwórkami po placu otoczonym barakami. Mimo że nikt ich nie pilnował, nie łamały szyku. Te istoty były absolutnie bezwolne, niezdolne do jakiegokolwiek działania czy buntu. Nagle mój wzrok zatrzymał się na wejściu do baraku dla samic z małymi. W progu stała młoda samica z maleństwem na ręku. Bardzo dorodna, zgrabna szatynka o mądrych, głębokich oczach. Dziecko przyssało się do jej piersi. I zapewne trudno wam będzie w to uwierzyć, ale to właśnie ta samica mnie przywołała!
Podeszłam do niej.
- Ty znasz mój język? – spytałam nieco zszokowana, bo przecież zwierzęta wydają tylko nieartykułowane odgłosy, nie są przecież w stanie się sensownie komunikować. Tak przynajmniej uczono mnie w szkole.
- Troszkę znać. Troszkę osłuchać się – odpowiedziała słodkim głosikiem i zaraz spłoniła się rumieńcem. I poprosiła, żebym poszła z nią za barak, tam nas nikt nie będzie widział, będzie można porozmawiać. Zawahałem się przez chwilę. Ale w sumie, pomyślałam, co mi grozi?. Jesteśmy od zwierząt trzy razy wyżsi, pięć razy ciężsi i przynajmniej sto razy inteligentniejsi, niewiele złego mogą nam zrobić. Nawet w grupie. Poszłam z nią.
- Uratować dziecko. Pani błagać. Ono pójść na rzeź. Ja też pójść, ale ja to nic. Dziecko ważne. Pani dobra jest. Ja to widzieć. Błagać panią!
Samica drżała z emocji i wpatrywała się w mnie błagalnym wzrokiem. A mi w głowie kłębiło się mnóstwo pytań. Mam wyprowadzić jej dziecko z farmy? Może i jest to realne. Jestem w końcu córką głównego księgowego, strażnicy nie ośmielą się mnie przeszukiwać. Ale co dalej? Gdzie je przechować? Jak wykarmić? Co z nim zrobić jak dorośnie? Zaprowadzić do lasu, żeby znalazło swoich pobratymców i żyło w dzikiej głuszy, uciekając przed hordami myśliwych? Nie, to bez sensu. Nie mogę się tego podjąć. Muszę jej odmówić. Ale… nie odmówiłam.
Bez większych problemów udało mi się wyjść z maleństwem poza bramę farmy, co było o tyle łatwe, że dziecko akurat zasnęło. Nie mogłam oczywiście trzymać tego zwierzątka w mieszkaniu, rodzice nie zgodziliby się na to. „To zwierzę hodowlane, takich zwierząt nie trzyma się przecież w domu!” – pewnie by na mnie zaraz naskoczyli. Poza tym na rączce miało wytatuowany numer 72/36R, który świadczył o tym, że pochodzi z określonej hodowli. Gdyby tata to odkrył, byłaby niezgorsza afera. Ale przypomniałam sobie, że mamy przecież obok domu niewielką komórkę, w której tata kiedyś od czasu do czasu majsterkował. Ale już lata minęły odkąd tam nie zachodził. Postanowiłam tam umieścić zwierzątko. Było słodkie. I bardzo pogodne. Na szczęście rzadko płakało i lubiło długo spać. Skłamałam rodzicom, że na zajęcia techniczne w szkole muszę przygotować międzyplanetarny latawiec z napędem atomowym i dlatego teraz każdą wolną chwilę będę spędzać w komórce. Uwierzyli. Na wszelki wypadek, gdyby zechcieli sprawdzić jak mi idzie robota, pożyczyłam taki latawiec od kolegi. Rozłożyłam go na części i porozrzucałam po warsztatowym stole, że niby cały czas nad nim pracuję, że robota cały czas jest w toku.
Zwierzątko karmiłam odżywkami, które kupowałam w sklepach z produktami dla naszych maluchów. Układ trawienny mamy taki sam, więc wiedziałam, że takie jedzenie mu nie zaszkodzi. Na szczęście te odżywki mu bardzo smakowały. Rósł na nich jak na drożdżach. Ubranka szyłam sama, nie chwaląc się, mam do tego dryg, sobie też szyję, rzadko chodzę do sklepów z odzieżą. Z pieluchami też nie było kłopotów, wystarczyło pociąć odpowiednio pieluszkę dla naszych dzieci. Z jednej naszej pieluszki dało się zrobić dziesięć pieluszek dla zwierzątka.
I tak mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem. Pokochałam tego szkraba. Mówiłam do niego, śpiewałam mu kołysanki, zabierałam na spacery, oczywiście jeździłam daleko za miasto, żeby nikt nas nie wypatrzył. Wcale nie tak rzadko wymykałem się do niego w nocy, do komórki. Rodzice spali głęboko, nie było niebezpieczeństwa, że odkryją moją nieobecność. Wdzięczne oczka zwierzątka, którymi spoglądał na mnie z ufnością, były najlepszą nagrodą za moje poświęcenie. Zresztą, czy to było poświęcenie? Uwielbiałam się nim opiekować, wcale nie czułam, że się poświęcam.
Aż któregoś razu… Zajrzałem do komórki, a zwierzątka tam nie było. Nie chodził jeszcze na dwóch nogach, więc nie mógł się z niej o własnych siłach wydostać. Mógł się co najwyżej gdzieś podczołgać. Przeszukałam więc każdy kąt, każdy schowek, gdzie mógł ewentualnie wpełznąć. Ale nigdzie go nie znalazłam. Usiadłam załamana i ryczałam przez godzinę. Najgorsze, pomyślałem, że nie mogę zapytać o niego rodziców. Ale w sumie czemu nie mogę? Co mi grozi? Zerwałam się więc i ile sil w czterech nogach pobiegłam do domu. Opowiedziałam rodzicom historię o zwierzątku. Tata straszliwie na mnie nakrzyczał. „Gdyby ktoś się dowiedział, że ukradłaś zwierzę z farmy, wyrzuciliby mnie z pracy!!!” – wpierw wydzierał się na mnie wniebogłosy, ale później się nade mną użalił. „Współczuję ci, biedna jesteś, bo to jednak się do tego zwierzęcia przywiązałaś. Ale to tylko zwierzątko, nie ma co aż tak rozdzierać na tym szat”. Rodzice zaprzeczyli, żeby w ostatnim czasie kiedykolwiek wchodzili do komórki. Zapewniali, że nie mają z tą sprawą nic wspólnego i nigdy mojego zwierzątka nie widzieli. „Może jak coś zjesz, poprawi ci się humor” – powiedziała mama. „Przygotowałam dzisiaj pyszny obiadek”. Nie miałam apetytu, ale usiadłam do stołu. Mama podała kilka półmisków z najrozmaitszym mięsiwem. Była i wątróbka, i polędwiczki, i schab. I móżdżek, którego szczerze nie cierpię, ale za którym przepada mój ojciec.
- A co tak dzisiaj wystawnie? – spytałam się. – Mamy jakieś święto?
- A jakoś tak wyszło – odpowiedziała wymijająco mama.
Miałam nawet ochotę spróbować czegoś z tych pyszności i nawet nałożyłam sobie na talerz kilka polędwiczek, ale jak tylko pomyślałem sobie o moim zwierzątku, natychmiast poczułam mdłości. Zjadłam tylko kilka ziemniaków i niewielki kawałek kalafiora. Po obiedzie zaproponowałam, że posprzątam ze stołu. Mama nie protestowała.
Kiedy wyrzucałam resztki z talerzy, zauważyłam w pojemniku na śmieci coś jakby kawałek kości z pięcioma małymi paluszkami. Na kawałku skóry, którą kość była obleczona, wytatuowany był numer 72/36R…
Lukrecja zamilkła. Nikt nie śmiał się odezwać. To znaczy widziałem, że wujek Maks ma ochotę, ale ciocia Helena dała wymowny znak ręką, aby tego nie robił.
- No cóż… - odezwała się ponownie Lukrecja, wstając od stołu. Ciocia Agnieszka też się podniosła, ale Lukrecja ją powstrzymała. – Zostań, dam sobie radę, mieszkam niedaleko.
- Dziękuję państwu za gościnę. Mam nadzieję, że nie zepsułam apetytów. W każdym razie życzę smacznego. Proszę mnie nie odprowadzać – rzuciła jeszcze do taty i ruszyła raźnym krokiem do wyjścia.
Chwilę trwała jeszcze kłopotliwa cisza, po czym wujek Maks, upewniwszy się wcześniej, że Lukrecja wyszła już z domu, zażądał swoim tubalnym głosem:
- A ja poproszę może kawałek tego steka z szynki, wygląda naprawdę smakowicie! Tam kawałek, dwa od razu!
I towarzystwo przy stole wybuchnęło gromkim śmiechem, który rozległ się po całej galaktyce.
Paweł Mazur
Świąteczna kolacja
- Pomóżcie mi, proszę was, nie dam rady sama wszystkiego przygotować – mama starała się być miła, w końcu przed nami najpiękniejsze święta w całym roku. Z tonu głosu można było jednak wyczuć, że jeszcze chwila, a gwałtowne emocje wezmą u niej górę i może być naprawdę nieprzyjemnie. Nieprzyjemnie dla nas rzecz jasna. Mama uwijała się jak w ukropie, nie bardzo wiedząc, czym się zająć w pierwszej kolejności. I coraz częściej do nas, a może tylko do siebie, coś nerwowo pomrukiwała. W dodatku taty nie było w domu, bo pojechał po babcię, która jest już zniedołężniała i sama nie dałaby rady do nas dotrzeć. Więc mama była zdana w zasadzie sama na siebie. W zasadzie, bo miała przecież jeszcze nas, swoich synów. Ale my, wiadomo. Do pomocy nie za bardzo się garnęliśmy. Co chwilę wypatrywaliśmy przez okno naszych kuzynów, którzy mieli przyjechać z wujkiem Maksem i ciocią Heleną. Ale nawet gdyby przyjechali, to i tak byśmy ich nie wypatrzyli, bo podwórze tonęło w kosmicznych ciemnościach. Zgadywaliśmy też, jakie prezenty znajdziemy pod świątecznym drzewkiem. A w tym roku nasze oczekiwania były naprawdę ogromne. I chyba w pełni uzasadnione, bo zarówno ja, jak i Michał, przynosiliśmy ze szkoły świetne oceny. Ale żeby tylko to! Michał zdobył pierwsze miejsce w szkolnych zawodach sprinterskich, a ja zostałem najlepszym szachistą w klasie, co jest wyczynem nie byle jakim, bo połowa uczniów w mojej klasie to niemal geniusze, a druga połowa to geniusze stuprocentowi! Był więc powód, aby pomarzyć o naprawdę fantastycznych upominkach. Rower międzyplanetarny? Kapsuła do bilokacji? A może…
- Chłopaki, koniec tego bumelowania, rozłóżcie w tej chwili duży stół i przynieście ze strychu krzesła. Ale już! – mama tym razem warknęła na nas groźnie, więc nie było sensu się ociągać. Wstaliśmy potulnie z kanapy i wzięliśmy się, może nie z entuzjazmem, ale jednak dość żwawo, do roboty. Kiedy skręcaliśmy stół (nie było to zadanie trudne), mama prasowała olbrzymi biały obrus z niewielką plamą na środku, na której zwykle stawiała wazę z kompotem, żeby tego zabrudzenia nie było widać. Ale i tak wszyscy wiedzieli, że ta plama tam jest. Ten poplamiony obrus to była taka nasza rodzinna tradycja i nie zamierzaliśmy z niej za nic we wszechświecie rezygnować.
W mieszkaniu roznosił się zapach potraw, które mama od kilku godzin przygotowywała na świąteczną kolację. Steki z szynki, bekony z grejpfrutem, kiełbaski w sosie winno-jabłkowym, polędwice w sosie musztardowym… Same pyszności. Uwielbialiśmy z braciszkiem mięso ku zadowoleniu naszych rodziców, którzy uważali, że nie da się go niczym zastąpić.
- Jeśli chcecie być silni, to musicie jeść mięso. Nie ma wyjścia – tata powtarzał to czasem do znudzenia, co było o tyle dziwne, że przecież akurat w tej kwestii, w pełni z się z nim zgadzaliśmy. Ale może przyzwyczaił się, że wszystko trzeba nam powtarzać po kilkadziesiąt razy, aby do nas dotarło. Więc na wszelki wypadek powtarzał i to.
Tato przez wiele lat był myśliwym, podobnie jak wujek Maks. Oczywiście nie zabijał dla przyjemności. Uważał, że populację zwierzyny trzeba po prostu regulować i ktoś to musi robić. Nie wszystkie zwierzęta były trzymane w wielkich farmach hodowlanych, duża część z nich żyła na wolności i niestety szybko się rozmnażała. Dlatego myśliwi wykonywali tak ważną i potrzebną pracę. Ale jakiś czas temu przestał brać udział w polowaniach. Dlaczego? Nie wiadomo. To znaczy on pewnie doskonale to wiedział, i zapewne zdradził też ten powód mamie. Ale nam nic nie chciał powiedzieć, a my za bardzo nie naciskaliśmy. Znamy tatę i wiemy, że jak się uprze, to nic z niego się wydusić nie da. Wujek Maks polował chyba jednak nadal. W każdym razie nigdy nie mówił, że mu się to przestało podobać. I raczył nas dość często drastycznymi opowieściami z polowań ku rozpaczy naszej mamy, która uważała, że dzieci nie powinny takich historii słuchać.
Dość szybko uwinęliśmy się ze skręceniem stołu. Mama, nie bardzo ufając naszym zdolnościom do prac ręcznych, a może po prostu ot tak, dla pewności, sprawdziła jeszcze, czy stół stoi solidnie i w żadnym miejscu się nie chybocze.
- No, no – mruknęła z zadowoleniem i pogłaskała nas czule po głowach. Zaraz przyniosła z kuchni obrus, ten z plamą, który właśnie co skończyła prasować, i rozłożyła go na stole.
- W miejscu tej plamy…
- Mamo, wiemy przecież – powiedzieliśmy z bratem niemal jednocześnie, a mama mrugnęła do nas porozumiewawczo jednym ze swoich oczu.
W tej samej minucie zaczęli schodzić się goście. Wujek Maks, który zwykle się spóźnia na wszelkie rodzinne uroczystości, tym razem był pierwszy. Zaparkował przed domem swoją wypasioną, kosmiczną furą. Ciocia Helena, w długiej czerwonej sukni i wysokich szpilkach na nogach, wyglądała zjawiskowo, ale za to nasi kuzyni, Jasiu i Krzysio, nie grzeszyli specjalnie elegancją. Obydwaj mieli na sobie bluzy z kapturem, pewnie te same, w których chodzą codziennie do szkoły. Nie przeszkadzało nam to oczywiście się z nimi serdecznie przywitać. To w końcu nasi ulubieni kuzyni, innych chyba zresztą nie mamy, a jeśli mamy, to nie utrzymujemy z nimi bliskich kontaktów, bo mieszkają pewnie w jakiejś sąsiedniej galaktyce oddalonej od nas o lata świetlne albo i jeszcze dalej.
Wujek Maks miał na ramieniu olbrzymią torbę, wypełnioną po brzegi pakunkami. Starał się jakoś z nią nie afiszować, ale trudno było taką dużą torbę ukryć przed wzrokiem wścibskiej, młodzieży, znaczy nas. Udawaliśmy oczywiście, że niczego nie widzimy. Nikt już z nas nie wierzył oczywiście w to, że świąteczne prezenty przynosi święty Mikołaj, ale jakoś tak z przyzwyczajenia i żeby nikomu nie było przykro, zwłaszcza babci, udawaliśmy, że w świętego Mikołaja nadal wierzymy. Wujek Maks zdjął torbę z ramienia i oddał ją mamie, która - przybierając nieco konspiracyjną minę - schowała ją zaraz do garderoby.
Za oknem dało się słyszeć odgłosy silników kolejnych pojazdów, które parkowały przed naszym domem. Właśnie przyjechał tata z babcią Bożenką, która już od piętnastu lat jest wdową, bo dziadek Maurycy zmarł jeszcze przed pojawieniem się we wszechświecie mnie i mojego brata. Znamy go tylko z rodzinnych opowiadań, w których jawi się jako osoba sympatyczna i obdarzona dużym poczuciem humoru, więc żałujemy, iż nie mieliśmy okazji go poznać. Przyjechał również wujek Kazimierz z ciocią Eugenią. W zasadzie powinienem był powiedzieć wujek-dziadek, bo Kazimierz to brat nieżyjącego dziadka Maurycego, ale żeby spraw nadmiernie nie komplikować, wujka-dziadka Kazimierza nazywamy z bratem po prostu wujkiem, a ciocię-babcię Eugenię – ciocią. I już. Zjawiła się też nasza ulubiona ciocia Agnieszka, siostra taty. Tym razem nie przyjechała sama, tylko z dużo młodszą od siebie koleżanką, wysoką, dość ładną dziewczyną o niebieskich włosach i przenikliwym spojrzeniu.
- To Lukrecja – Agnieszka przedstawiła koleżankę rodzinie. – Lukrecja nie miała gdzie spędzać świąt, więc pomyślałam, że… Nie uprzedzałam was, bo to wyszło jakoś tak w ostatniej chwili, ale mam nadzieję, że…
- Nie ma sprawy – przerwał jej zaraz tata. – Będzie nam niezwykle miło Lukrecjo gościć cię u nas w domu.
Dziewczyna miło się uśmiechnęła, ale mama miała nieco skwaszoną minę. Chyba nie była specjalnie zadowolona z nieproszonego gościa.
- Moi drodzy – odezwała się zaraz babcia Bożenka. – Naszą tradycyjną wieczerzę zaczniemy od odczytania stosownego fragmentu Pisma. Gdzie też ja go mam… Przecież przygotowałam to sobie… – zaczęła nieco nerwowo przeczesywać zawartość swojej sfatygowanej torebki, która pewnie pamiętała Czwartą Wojnę Wszechświatową, a może i nawet Trzecią. Nie mogąc znaleźć karteczki z fragmentem Pisma, wysypała zawartość torebki na zastawiony stół.
- O, to chyba to – Lukrecja, wśród opakowań po lekach, bo to one przede wszystkim stanowiły zawartość babcinej torebki, zauważyła pomiętolony karteluszek.
- Dziękuję ci kochanie – podziękowała babcia Bożenka.
Babcia kilkakrotnie chrząknęła i nieco drżącym z emocji głosem odczytała stosowny fragment Pisma o narodzeniu naszego Pana, a potem odmówiliśmy modlitwę. Następnie mama rozdała wszystkim opłatki i zaczęliśmy wzajemnie się nimi łamać i składać sobie życzenia.
Wszyscy życzyli mi głównie samych szóstek w szkole, sukcesów nie tylko w szachach, ale też w innych, nieco bardziej forsownych sportach. No i żebym był podporą dla rodziców, którzy wiadomo, bardzo mnie kochają i zrobiliby dla mnie wszystko, więc ja też powinienem się trochę postarać i odciążyć ich czasem w domowych obowiązkach. Dziękowałem i potakiwałem ze zrozumieniem głową, a ze swojej strony życzyłem przede wszystkim zdrowia, bo przecież zdrowie jest najważniejsze. I oczywiście 300 lat życia. Kiedy podszedłem z resztką opłatka, który mi został w ręce do Lukrecji, ta uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie i powiedziała nieco ściszonym głosem:
- Życzę ci, abyś żył we wszechświecie, w którym nikt nikogo nie będzie zabijał.
- A ja życzę pani… - próbował z siebie wykrztusić coś o zdrowiu, które przecież jest najważniejsze, ale Lukrecja szybko mnie objęła i pocałowała w policzek, co było nawet miłe.
Kiedy każdy z każdym przełamał się już opłatkiem, zasiedliśmy do stołu. Mama przyniosła z kuchni wazę z barszczem i zaczęła nalewać zupę do rozstawionych na stole talerzy.
- Czy ta zupa jest gotowana na… mięsie? – spytała nieśmiałym tonem ciocia Agnieszka.
- No oczywiście! – obruszyła się mama. – A na czym miałby być? Dobra zupa musi być ugotowana na solidnym kawałku mięsa. Inaczej to nie będzie zupa, tylko jakaś marna polewka.
- To my dziękujemy. To znaczy ja i Lukrecja również – w tonie głosu cioci, choć nieco z drżącym z emocji, czuć już było zdecydowanie.
- Nie rozumiem – mama wydała się kompletnie zaskoczona. – Jak to dziękujecie? Przecież to jest tradycyjny świąteczny barszcz i nie wyobrażam sobie, żeby…
- Po prostu nie jemy mięsa – wtrąciła się Lukrecja.
- Jak to nie jecie mięsa? – mama aż poczerwieniała ze złości, mrużąc górne oko, które zaczęło jej gwałtownie łzawić. W dwóch dolnych rękach trzymała wazę z barszczem, w trzeciej wielką chochlę, ale czwartą ręką, którą miała wolną, sięgnęła po chusteczkę i przetarła sobie łzawiące z emocji oko.
Przy stole zamilkły nagle rozmowy.
- To jest niezgodne z naszą świętą wiarą – odezwała się babcia Bożenka, wystukując czterema nogami po podłodze rytm jakiejś staromodnej piosenki – W Piśmie jest przecież jasno napisane, że mamy czynić sobie cały wszechświat poddanym. I że tylko istoty naszego gatunku mają duszę nieśmiertelną, a inne nie. Można je zabijać i jeść. I to nie jest żaden grzech.
- Ale my się z tym nie zgadzamy! – powiedziała stanowczym i głośnym tonem Lukrecja, wymachując nieco bezładnie na wszystkie strony czterema rękami, co świadczyło o tym, że jest mocno podekscytowana.
I znów zapanowało kłopotliwe milczenie. Mama z zaciętą miną nalewała barszcz innym gościom, którym nie przeszkadzało to, że tradycyjna świąteczna zupa gotowana jest na mięsie. Wujek Maks pobłażliwie się uśmiechał i szeptał coś czasem na ucho cioci Helence, która wybuchała jazgotliwym chichotem. Wujek Kazimierz z ciocią Eugenią jedli w milczeniu barszcz, którym właśnie nalała im mama, a babcia Bożenka chyba na chwilę się zdrzemnęła. W każdym razie dwoje jej oczu było przymkniętych, a tylko jedno na wpół otwarte, więc pewnie spała.
- Hm – chrząknął wreszcie tata, ale było to chrząknięcie na tyle głośne, że babcia Bożenka ocknęła się gwałtownie z drzemki, aż jej się poplątały wszystkie cztery nogi. – Jesteśmy istotami wolnymi i każdy ma prawo jeść lub nie jeść, co mu się żywnie podoba. Nie mamy przecież prawa ingerować w zwyczaje żywieniowe innych osób.
- Ale to są jednak święta! Tu obowiązuje pewna tradycja, którą trzeba uszanować. Bo jak nie będziemy tej tradycji kultywować, to… - mama postanowiła zabrać głos, ale niespodziewanie się zacięła. Szukała w głowie właściwego sformułowania, ale bezskutecznie. Kiedy spostrzegła, że wszystkie oczy gości zwróciły się w jej kierunku, nawet półprzytomne oczy babci Bożenki, zaczerwieniła się ze wstydu i zaczęła nerwowo bawić się sztućcami. Można było być pewnym, że już niczego z siebie nie wydusi.
Z opresji wybawił ją wujek Maks, który odezwał się swoim głośnym, tubalnym głosem.
- Tradycja, nie powiem, piękna rzecz, warto ją kultywować, bo to sprawia, że jesteśmy tym, kim jesteśmy i ogólnie daje nam takie, że tak powiem, poczucie ważności i tożsamości – zaczął swoją wypowiedź nieco bezładnie, ale potem chyba wcale nie było lepiej. – Ale w kwestii niejedzenia mięsa, to uważam, nie tylko jako myśliwy, choć to ma oczywiście znaczenie, że to są po prostu jakieś bzdurne fanaberie! Jest przecież we wszechświecie jakiś porządek, jakaś ustalona, mniejsza z tym przez kogo, hierarchia. My, jako istoty najinteligentniejsze i najsilniejsze, jesteśmy na górze tej hierarchii, a zwierzęta na dole. I już. Możemy je zabijać. W zasadzie powinniśmy, bo jak się to tałatajstwo nam rozpanoszy… Strach pomyśleć. I tyle mam w tej sprawie do powiedzenia.
Kiedy wujek Maks kontynuował tę swoją nieco mętną tyradę, obserwowałem ciocię Agnieszkę i jej przyjaciółkę Lukrecję. Dziewczyny siedziały co prawda nieruchomo przy stole, ale miałem wrażenie, że ich ciała w środku pulsują, że jeszcze jedne słowo wujka Maksa, a one gwałtownie wybuchną. Ale chyba się myliłem, bo Lukrecja co prawda się odezwała, ale mówiła w sposób niezwykle spokojny i opanowany:
- Mój tata pracował na farmie hodowlanej. To było co prawda dość dawno, ale nie sądzę, żeby warunki, w jakich hoduje się obecnie zwierzęta jakoś znacząco się zmieniły. Raz mnie tam zabrał. „W końcu zobaczysz, w jaki sposób twój ojciec zarabia na chleb” – powiedział z zagadkowym uśmiechem, a ja specjalnie nie protestowałam. Nie zdawałam sobie sprawy, co tam zobaczę. Gdybym wiedziała… W każdym razie któregoś dnia pojechałam tam z tatą. Hodowla znajdowała się na obrzeżach miasta. Parterowe budynki, w których trzymano zwierzęta, otoczone były drutem kolczastym. Samce mieszkały osobno, samice osobno. Dzieci powyżej drugiego roku życia zabierane były od matek. I albo od razu szły na rzeź, albo przeznaczane były do dalszej hodowli i umieszczane w osobnym budynku. Gdybym była na ich miejscu, wolałabym od razu zostać zabita w wieku dwóch lat, bo warunki w jakich żyły te maleństwa były okropne. W ich baraku nie było łóżek. Podłoga, a w zasadzie klepisko na jakim spały, wyściełane było słomą, którą zmieniano raz w tygodniu, kiedy już przesiąkła kompletnie smrodem ekstrementów. Weszłam tam na chwilę, ale długo nie wytrzymałam. Odór był nie do zniesienia… I widok tych kilkuset, a może nawet kilku tysięcy małych nagich ciałek kłębiących się w tym cuchnącym barłogu. Pewnie w piekle, jeśli w ogóle ono istnieje, są lepsze warunki do życia… Każdego ranka do baraku wchodziła ekipa sprzątająca, która szukała w tym barłogu małych trupków, bo niektóre te zwierzątka nie przeżywały nocy. Te małe ciałka palono potem w krematorium, nie przeznaczano ich już do sprzedaży. Przynajmniej tak mówił mój ojciec…
Lukrecja na chwilę przerwała. Rozejrzała się po twarzach osób siedzących po stole, ale nikt się nie odezwał. Nawet wujek Maks zamarł nieruchomo z niezbyt wyraźną miną, która mogła zdradzać rodzaj zawstydzenia, choć może tylko mi się tak zdawało.
Lukrecja wróciła więc do swojej opowieści:
- Dorosłe osobniki żyły w podobnych warunkach, tyle tylko że przy ścianach baraków miały wydrążone otwory, do których mogły się wypróżniać. Ale w budynkach dla dorosłych samic i samców smród był tak samo dokuczliwy jak w barakach dla maleństw…
Zwierzęta zabija się prądem, w sposób podobno humanitarny, jeśli takie słowo w ogóle jest tu na miejscu. Mówię podobno, bo tego nie widziałam. Nie chciałam tego oglądać, ale nawet gdybym miała na te okropieństwa ochotę, to i tak pewnie by mi na to nie pozwolono. Zabijaniem zajmuje się wyselekcjonowana grupa i tylko osoby z tej grupy mają wstęp do ubojni. Wśród tych osób jest podobno spora rotacja, bo trudno to psychicznie wytrzymać. To mordowanie… Niektórzy wariują, część szybko się zwalnia i szuka sobie innej pracy… Mniej psychicznie obciążającej.
W każdym razie włóczyłam się dobrych kilka godzin po farmie, całkiem sama, tata nie mógł mi towarzyszyć, musiał pracować. Ojciec na szczęście nie zajmował się zabijaniem, przynajmniej nie bezpośrednio, pracował w biurze, jako księgowy.
Z każdą godziną rosło moje przerażenie tym miejscem, żałowałam, że w ogóle tam przyjechałam. I wtedy usłyszałam, że ktoś mnie woła. To nie był krzyk, raczej głośny szept:
- Pani, pani, przyjść tu, bardzo prosić!
Rozejrzałem się wokoło, ale nie widziałem nikogo, kto mógłby mnie w ten sposób wołać. To znaczy, wokoło mnie były same zwierzęta. Przechadzały się karnie czwórkami po placu otoczonym barakami. Mimo że nikt ich nie pilnował, nie łamały szyku. Te istoty były absolutnie bezwolne, niezdolne do jakiegokolwiek działania czy buntu. Nagle mój wzrok zatrzymał się na wejściu do baraku dla samic z małymi. W progu stała młoda samica z maleństwem na ręku. Bardzo dorodna, zgrabna szatynka o mądrych, głębokich oczach. Dziecko przyssało się do jej piersi. I zapewne trudno wam będzie w to uwierzyć, ale to właśnie ta samica mnie przywołała!
Podeszłam do niej.
- Ty znasz mój język? – spytałam nieco zszokowana, bo przecież zwierzęta wydają tylko nieartykułowane odgłosy, nie są przecież w stanie się sensownie komunikować. Tak przynajmniej uczono mnie w szkole.
- Troszkę znać. Troszkę osłuchać się – odpowiedziała słodkim głosikiem i zaraz spłoniła się rumieńcem. I poprosiła, żebym poszła z nią za barak, tam nas nikt nie będzie widział, będzie można porozmawiać. Zawahałem się przez chwilę. Ale w sumie, pomyślałam, co mi grozi?. Jesteśmy od zwierząt trzy razy wyżsi, pięć razy ciężsi i przynajmniej sto razy inteligentniejsi, niewiele złego mogą nam zrobić. Nawet w grupie. Poszłam z nią.
- Uratować dziecko. Pani błagać. Ono pójść na rzeź. Ja też pójść, ale ja to nic. Dziecko ważne. Pani dobra jest. Ja to widzieć. Błagać panią!
Samica drżała z emocji i wpatrywała się w mnie błagalnym wzrokiem. A mi w głowie kłębiło się mnóstwo pytań. Mam wyprowadzić jej dziecko z farmy? Może i jest to realne. Jestem w końcu córką głównego księgowego, strażnicy nie ośmielą się mnie przeszukiwać. Ale co dalej? Gdzie je przechować? Jak wykarmić? Co z nim zrobić jak dorośnie? Zaprowadzić do lasu, żeby znalazło swoich pobratymców i żyło w dzikiej głuszy, uciekając przed hordami myśliwych? Nie, to bez sensu. Nie mogę się tego podjąć. Muszę jej odmówić. Ale… nie odmówiłam.
Bez większych problemów udało mi się wyjść z maleństwem poza bramę farmy, co było o tyle łatwe, że dziecko akurat zasnęło. Nie mogłam oczywiście trzymać tego zwierzątka w mieszkaniu, rodzice nie zgodziliby się na to. „To zwierzę hodowlane, takich zwierząt nie trzyma się przecież w domu!” – pewnie by na mnie zaraz naskoczyli. Poza tym na rączce miało wytatuowany numer 72/36R, który świadczył o tym, że pochodzi z określonej hodowli. Gdyby tata to odkrył, byłaby niezgorsza afera. Ale przypomniałam sobie, że mamy przecież obok domu niewielką komórkę, w której tata kiedyś od czasu do czasu majsterkował. Ale już lata minęły odkąd tam nie zachodził. Postanowiłam tam umieścić zwierzątko. Było słodkie. I bardzo pogodne. Na szczęście rzadko płakało i lubiło długo spać. Skłamałam rodzicom, że na zajęcia techniczne w szkole muszę przygotować międzyplanetarny latawiec z napędem atomowym i dlatego teraz każdą wolną chwilę będę spędzać w komórce. Uwierzyli. Na wszelki wypadek, gdyby zechcieli sprawdzić jak mi idzie robota, pożyczyłam taki latawiec od kolegi. Rozłożyłam go na części i porozrzucałam po warsztatowym stole, że niby cały czas nad nim pracuję, że robota cały czas jest w toku.
Zwierzątko karmiłam odżywkami, które kupowałam w sklepach z produktami dla naszych maluchów. Układ trawienny mamy taki sam, więc wiedziałam, że takie jedzenie mu nie zaszkodzi. Na szczęście te odżywki mu bardzo smakowały. Rósł na nich jak na drożdżach. Ubranka szyłam sama, nie chwaląc się, mam do tego dryg, sobie też szyję, rzadko chodzę do sklepów z odzieżą. Z pieluchami też nie było kłopotów, wystarczyło pociąć odpowiednio pieluszkę dla naszych dzieci. Z jednej naszej pieluszki dało się zrobić dziesięć pieluszek dla zwierzątka.
I tak mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem. Pokochałam tego szkraba. Mówiłam do niego, śpiewałam mu kołysanki, zabierałam na spacery, oczywiście jeździłam daleko za miasto, żeby nikt nas nie wypatrzył. Wcale nie tak rzadko wymykałem się do niego w nocy, do komórki. Rodzice spali głęboko, nie było niebezpieczeństwa, że odkryją moją nieobecność. Wdzięczne oczka zwierzątka, którymi spoglądał na mnie z ufnością, były najlepszą nagrodą za moje poświęcenie. Zresztą, czy to było poświęcenie? Uwielbiałam się nim opiekować, wcale nie czułam, że się poświęcam.
Aż któregoś razu… Zajrzałem do komórki, a zwierzątka tam nie było. Nie chodził jeszcze na dwóch nogach, więc nie mógł się z niej o własnych siłach wydostać. Mógł się co najwyżej gdzieś podczołgać. Przeszukałam więc każdy kąt, każdy schowek, gdzie mógł ewentualnie wpełznąć. Ale nigdzie go nie znalazłam. Usiadłam załamana i ryczałam przez godzinę. Najgorsze, pomyślałem, że nie mogę zapytać o niego rodziców. Ale w sumie czemu nie mogę? Co mi grozi? Zerwałam się więc i ile sil w czterech nogach pobiegłam do domu. Opowiedziałam rodzicom historię o zwierzątku. Tata straszliwie na mnie nakrzyczał. „Gdyby ktoś się dowiedział, że ukradłaś zwierzę z farmy, wyrzuciliby mnie z pracy!!!” – wpierw wydzierał się na mnie wniebogłosy, ale później się nade mną użalił. „Współczuję ci, biedna jesteś, bo to jednak się do tego zwierzęcia przywiązałaś. Ale to tylko zwierzątko, nie ma co aż tak rozdzierać na tym szat”. Rodzice zaprzeczyli, żeby w ostatnim czasie kiedykolwiek wchodzili do komórki. Zapewniali, że nie mają z tą sprawą nic wspólnego i nigdy mojego zwierzątka nie widzieli. „Może jak coś zjesz, poprawi ci się humor” – powiedziała mama. „Przygotowałam dzisiaj pyszny obiadek”. Nie miałam apetytu, ale usiadłam do stołu. Mama podała kilka półmisków z najrozmaitszym mięsiwem. Była i wątróbka, i polędwiczki, i schab. I móżdżek, którego szczerze nie cierpię, ale za którym przepada mój ojciec.
- A co tak dzisiaj wystawnie? – spytałam się. – Mamy jakieś święto?
- A jakoś tak wyszło – odpowiedziała wymijająco mama.
Miałam nawet ochotę spróbować czegoś z tych pyszności i nawet nałożyłam sobie na talerz kilka polędwiczek, ale jak tylko pomyślałem sobie o moim zwierzątku, natychmiast poczułam mdłości. Zjadłam tylko kilka ziemniaków i niewielki kawałek kalafiora. Po obiedzie zaproponowałam, że posprzątam ze stołu. Mama nie protestowała.
Kiedy wyrzucałam resztki z talerzy, zauważyłam w pojemniku na śmieci coś jakby kawałek kości z pięcioma małymi paluszkami. Na kawałku skóry, którą kość była obleczona, wytatuowany był numer 72/36R…
Lukrecja zamilkła. Nikt nie śmiał się odezwać. To znaczy widziałem, że wujek Maks ma ochotę, ale ciocia Helena dała wymowny znak ręką, aby tego nie robił.
- No cóż… - odezwała się ponownie Lukrecja, wstając od stołu. Ciocia Agnieszka też się podniosła, ale Lukrecja ją powstrzymała. – Zostań, dam sobie radę, mieszkam niedaleko.
- Dziękuję państwu za gościnę. Mam nadzieję, że nie zepsułam apetytów. W każdym razie życzę smacznego. Proszę mnie nie odprowadzać – rzuciła jeszcze do taty i ruszyła raźnym krokiem do wyjścia.
Chwilę trwała jeszcze kłopotliwa cisza, po czym wujek Maks, upewniwszy się wcześniej, że Lukrecja wyszła już z domu, zażądał swoim tubalnym głosem:
- A ja poproszę może kawałek tego steka z szynki, wygląda naprawdę smakowicie! Tam kawałek, dwa od razu!
I towarzystwo przy stole wybuchnęło gromkim śmiechem, który rozległ się po całej galaktyce.
Paweł Mazur
Re: Zdalne spotkanie w Saloniku Literackim
Nie wiem jak innym ale, po przeczytaniu tej " Opowieści wigilijnej", kręci mi się w głowie...
Nie jem swoich przyjaciół ale ich szanuję. Tak!!
Nie jem swoich przyjaciół ale ich szanuję. Tak!!
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 1 gość