Jadąc Drogą Krajową nr 6, np. w kierunku Szczecina, podziwiamy rzeźbę Władysława Hasiora w części północnej Koszalina i na tym nasza wiedza o ciekawostkch tego miasta, z populacja ponad stutysieczna, się kończy.
A okazuje się, że w środku miasta nie jest tak źle.
Koszalin nie został zrujnowany podczas działań wojennych, bo cała uwaga i cenne pociski zostały skierowane na sąsiedni Kołobrzeg.
I dlatego mamy tam trzy gotyckie świątynie, i gotycka kamieniczkę czy XIX wieczne wille.
Oprócz tego współczesną złotą świątynię unicką i też Baltycki Teatr Dramatyczny działający na trzech scenach w budynku po ewangelickim zborze.
Co mogło nam się spodobać w spektaklu " Aktorzy koszalinscy"? Myślę, że sama forma przekazu fabuły i świetna praca zespołu aktorskiego. Czasami trudno było odróżnić gdzie aktorzy improwizuja a gdzie grają według scenariusza.
Koszalinianie, jak powiedział nam pan przewodnik oprowadzający nas po mieście , często jeżdżą do Gdyni na spektakle Teatru Muzycznego. Cieszę się, że my pojechaliśmy , jakby, "pod prąd".
Autobus do Kultury w Koszalinie
Moderator: pablo
Re: Autobus do Kultury w Koszalinie
O! To nam umknęło...Koszalin rozsławia Muzeum Włodzimierza Wysockiego.
Załozyły go dwie pasjonatki . Brawo!!!
http://wysotsky.com/wysotsky/koszalin/01.htm
Załozyły go dwie pasjonatki . Brawo!!!
http://wysotsky.com/wysotsky/koszalin/01.htm
Re: Autobus do Kultury w Koszalinie
Koszalin kojarzył mi się do tej pory głównie z ogromnym i nieco szkaradnym blokiem z wielkiej płyty, który stoi w... Słupsku. Słupszczanie nazywają ten blok "zemstą Koszalina", bo to niby koszalińscy architekci mieli im taki cud zaprojektować. Za co ta zemsta? Nie wiadomo. Ale wiadomo, że słupszczanie i koszalinianie niespecjalnie za sobą przepadają, więc mogła być to taka zemsta a konto.
Przez Koszalin kilka razy przejeżdżałem, rok temu bodajże, w drodze ze Szczecina, zatrzymałem się tam nawet w KFC na szybki obiad. I tyle miałem z Koszalinem doświadczeń. A teraz była okazja zatrzymać się w tym mieście nieco dłużej. I co? No cóż..., nie jest to miasto, które jest w stanie turystę zauroczyć, choć kilka budynków jest wartych obejrzenia. Przede wszystkim katedra z XIV wieku i XIX-wieczne kamienice, o których wspominała już Iwona. W jednej z nich, na skraju parku, mieści się obecnie komenda policji. Park (imienia Książąt Pomorskich bodaj) też bardzo urokliwy, pewnie jak przyjdzie wiosna, zyska jeszcze na atrakcyjności.
Co ciekawe, Koszalin nie został jakoś kompletnie zdewastowany w czasie ostatniej wojny, co świadczyłoby o tym, że już wcześniej był miastem nieco podupadłym. Socjalistyczne budowle nie dodały mu co prawda uroku (np. koszmarny ratusz, który przypomina szkołę z wbudowaną w środek wieżyczką), ale też pewnie nie naruszyły mocno kontrowersyjnej urody.
Dodajmy może jeszcze, że miasto założone zostało w... XIII wieku (sic!). I ma nie tylko teatr, ale również filharmonię i politechnikę. Tak więc nie jest to taka ostatnia dziura. Obecnie w Koszalinie mieszka ponad 100 tys. mieszkańców (a w takim Sopocie na ten przykład tylko 37 tys. ).
A teraz kilka słów o punkcie najjaśniejszym naszej wyprawy, czyli wizycie w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym. Kiedy żegnaliśmy się z naszym przewodnikiem, zapytał co będziemy w teatrze oglądać.
- Aktorów Koszalińskich, czyli Komedię Prowincjonalną - odpowiedziałem.
- Aha - żachnął się.
- Widział pan?
- Taaa... Dają radę, ale z warszawskimi teatrami, które tutaj przyjeżdżają, nie mają szans.
Spytałem, z jakim spektaklami przyjeżdżają teatry warszawskie.
- Pewnie z farsami i lekkimi komediami?
- Oczywiście! Kto by chciał oglądać coś ciężkiego?
Odpowiedziałem, że my głównie jeździmy na rzeczy ciężkie. Spojrzał na nas nieco podejrzliwie. Pan Lesieczek próbował jeszcze jakoś ratować sytuację, zwalając na mnie winę za wybór sztuk, na które jeździmy, ale chyba na niewiele się to zdało .
Przedstawienie ciężkie nie było, ale nie był to też spektakl, który przechodzi przez widza jak powietrze. Było i śmiesznie, i smutno, czasem było bliżej dramatu, a czasem bliżej groteski. Spektakl powstał na podstawie znanego filmu Agnieszki Holland pt. Aktorzy prowincjonalni, ale twórcy potraktowali ten film tylko jako inspirację do własnej opowieści. Prawdziwymi bohaterami spektaklu byli aktorzy z Koszalina. Przedstawienie zaczyna się od ich prawdziwych historii. Ukończyli szkoły artystyczne, do których ustawiają się kolejki chętnych i do których niezwykle ciężko się dostać, więc mieli poczucie, że złapali Pana Boga za nogi. A po szkole trzeba się było zmierzyć z szarą rzeczywistością. Rozmowy, wysyłanie dziesiątków CV do różnych teatrów i ... odpowiada jedynie teatr w Koszalinie. No dobra, lepsze to niż granie w reklamówkach w Warszawie. Pobędę rok lub dwa i znajdę coś lepszego. Ale po roku nic się znaleźć nie udało. Po dwóch także nie. Minęło lat 7. Albo 13. I okazało się, że granie na prowincji nie jest takie najgorsze. Tu także można się rozwinąć. Choć marzenia o tym, że zawojuje się świat, gdzieś tam w tyle głowy jeszcze pozostały...
- Przestałam się tym przejmować, że gram w Koszalinie - mówiła jedna z aktorek. - Prowincja znajduje się w głowie. Pod koniec spektaklu inna z aktorek mówi (ale tekstem nie swoim, tylko granej przez siebie postaci):
- Jestem średnią aktorką, od 15 lat gram tylko role nieważne, jakieś ogony. Odchodzę, bo za bardzo kocham teatr, aby go kłopotać swoją osobą. Biorę plecak i ruszam świat.
Na ekranie widzimy aktorów, którzy idą plażą w stronę morza. Zanurzają się w morskiej otchłani. Zawsze przecież można wskoczyć na głębokie wody, niezależnie od tego, ile rozczarowań nas w życiu spotkało. I te głębokie wody można znaleźć również w Koszalinie. Szkoda, że na tej scenie spektakl się nie zakończył. Byłaby wyrazista peunta. Ale to moja jedyna krytyczna uwaga do spektaklu.
Przez Koszalin kilka razy przejeżdżałem, rok temu bodajże, w drodze ze Szczecina, zatrzymałem się tam nawet w KFC na szybki obiad. I tyle miałem z Koszalinem doświadczeń. A teraz była okazja zatrzymać się w tym mieście nieco dłużej. I co? No cóż..., nie jest to miasto, które jest w stanie turystę zauroczyć, choć kilka budynków jest wartych obejrzenia. Przede wszystkim katedra z XIV wieku i XIX-wieczne kamienice, o których wspominała już Iwona. W jednej z nich, na skraju parku, mieści się obecnie komenda policji. Park (imienia Książąt Pomorskich bodaj) też bardzo urokliwy, pewnie jak przyjdzie wiosna, zyska jeszcze na atrakcyjności.
Co ciekawe, Koszalin nie został jakoś kompletnie zdewastowany w czasie ostatniej wojny, co świadczyłoby o tym, że już wcześniej był miastem nieco podupadłym. Socjalistyczne budowle nie dodały mu co prawda uroku (np. koszmarny ratusz, który przypomina szkołę z wbudowaną w środek wieżyczką), ale też pewnie nie naruszyły mocno kontrowersyjnej urody.
Dodajmy może jeszcze, że miasto założone zostało w... XIII wieku (sic!). I ma nie tylko teatr, ale również filharmonię i politechnikę. Tak więc nie jest to taka ostatnia dziura. Obecnie w Koszalinie mieszka ponad 100 tys. mieszkańców (a w takim Sopocie na ten przykład tylko 37 tys. ).
A teraz kilka słów o punkcie najjaśniejszym naszej wyprawy, czyli wizycie w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym. Kiedy żegnaliśmy się z naszym przewodnikiem, zapytał co będziemy w teatrze oglądać.
- Aktorów Koszalińskich, czyli Komedię Prowincjonalną - odpowiedziałem.
- Aha - żachnął się.
- Widział pan?
- Taaa... Dają radę, ale z warszawskimi teatrami, które tutaj przyjeżdżają, nie mają szans.
Spytałem, z jakim spektaklami przyjeżdżają teatry warszawskie.
- Pewnie z farsami i lekkimi komediami?
- Oczywiście! Kto by chciał oglądać coś ciężkiego?
Odpowiedziałem, że my głównie jeździmy na rzeczy ciężkie. Spojrzał na nas nieco podejrzliwie. Pan Lesieczek próbował jeszcze jakoś ratować sytuację, zwalając na mnie winę za wybór sztuk, na które jeździmy, ale chyba na niewiele się to zdało .
Przedstawienie ciężkie nie było, ale nie był to też spektakl, który przechodzi przez widza jak powietrze. Było i śmiesznie, i smutno, czasem było bliżej dramatu, a czasem bliżej groteski. Spektakl powstał na podstawie znanego filmu Agnieszki Holland pt. Aktorzy prowincjonalni, ale twórcy potraktowali ten film tylko jako inspirację do własnej opowieści. Prawdziwymi bohaterami spektaklu byli aktorzy z Koszalina. Przedstawienie zaczyna się od ich prawdziwych historii. Ukończyli szkoły artystyczne, do których ustawiają się kolejki chętnych i do których niezwykle ciężko się dostać, więc mieli poczucie, że złapali Pana Boga za nogi. A po szkole trzeba się było zmierzyć z szarą rzeczywistością. Rozmowy, wysyłanie dziesiątków CV do różnych teatrów i ... odpowiada jedynie teatr w Koszalinie. No dobra, lepsze to niż granie w reklamówkach w Warszawie. Pobędę rok lub dwa i znajdę coś lepszego. Ale po roku nic się znaleźć nie udało. Po dwóch także nie. Minęło lat 7. Albo 13. I okazało się, że granie na prowincji nie jest takie najgorsze. Tu także można się rozwinąć. Choć marzenia o tym, że zawojuje się świat, gdzieś tam w tyle głowy jeszcze pozostały...
- Przestałam się tym przejmować, że gram w Koszalinie - mówiła jedna z aktorek. - Prowincja znajduje się w głowie. Pod koniec spektaklu inna z aktorek mówi (ale tekstem nie swoim, tylko granej przez siebie postaci):
- Jestem średnią aktorką, od 15 lat gram tylko role nieważne, jakieś ogony. Odchodzę, bo za bardzo kocham teatr, aby go kłopotać swoją osobą. Biorę plecak i ruszam świat.
Na ekranie widzimy aktorów, którzy idą plażą w stronę morza. Zanurzają się w morskiej otchłani. Zawsze przecież można wskoczyć na głębokie wody, niezależnie od tego, ile rozczarowań nas w życiu spotkało. I te głębokie wody można znaleźć również w Koszalinie. Szkoda, że na tej scenie spektakl się nie zakończył. Byłaby wyrazista peunta. Ale to moja jedyna krytyczna uwaga do spektaklu.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 1 gość